„Gdy jesteś gruba, kobiety nie chcą być tobą, a mężczyźni nie chcą się z tobą zadawać. Ale wiesz co? Spójrz na to inaczej. Dzięki temu jesteś wolna.” – czas rozprawić się z książką „Dietoland” Sarai Walker od wydawnictwa WAB.
Zacznijmy od tego, że pozycja przedstawiana jest jako swoisty manifest XXI wieku, który rozprawia się ze światem mody, nierównościami płci, obsesją na punkcie wyglądu i brakiem akceptacji własnego ciała przez kobiety. I faktycznie tak jest. Mimo cukierkowej okładki dostajemy niestety -jak dla mnie- źle pojęty feministyczny manifest, gdzie białe jest czarne a czarne jest białe.
Naszą bohaterką jest Plum Kettle, a przynajmniej tak wszyscy ją nazywają bo wygląda jak śliwka. Jest okrągła i ma z tym problem odkąd pamięta. Obsesją w jej głowie staje się wygląd modelki, którą można wrzucić na okładkę magazynu. Do tego stopnia, że marząc o szczupłej figurze, kompulsywnie kupuje ciuchy, w które chciałaby się kiedyś zmieścić.
Jak możecie się już domyślić, kluczem do sukcesu jest dieta. Plum jeszcze jako nastolatka zapisuje się do programu, który obiecuje szybie efekty i lepszą przyszłość. I tu zaczynają się schody. W tym miejscu książka pokazuje nam różne sposoby manipulacji czy wręcz oszustw, które -jak możemy się domyślać- po dziś dzień mają miejsce.
Dalej jest tylko „lepiej”. Nieśmiała, chorobliwie otyła i pragnąca zniknąć Plum, za sprawą -nazwijmy to- dobrej wróżki, nabiera pewności siebie. Chcielibyśmy jej przyklasnąć, ale to właśnie w tym miejscu zaczęła się moja droga przez mękę z tą książką. Czytając jej kolejne wyczyny, odzywki do ludzi na ulicy, zaczęłam mieć wrażenie, że tak naprawdę to wcale nie pogodziła się ze swoją wagą a po prostu całą frustrację i nienawiść do siebie, zaczęła przelewać na innych. Mężczyźni są źli i biją a szczupłe koleżanki są szkapami, które powinny uwolnić się od kultu szczupłej sylwetki. Spalmy małe staniki, spodnie, w których większość z nas mieściła się w gimnazjum i obalmy świat mody.
W dzisiejszych czasach, kiedy rozmiar 38 staje się „zbyt duży”, by nazywać się kobietą, wydaje się, że „Dietoland” mógłby być naprawdę ważnym głosem. Ale nim nie jest. Autorka popada ze skrajności w skrajność zamiast powiedzieć kobietom „Nosisz rozmiar 42 i czujesz się wspaniale? Cudownie! Ważysz 52kg i możesz skakać po wybiegu? Rewelacja!” mówi im, że wcale tak nie jest.
Pewnie zaskoczę was mówiąc, że kobiety są różne. Są takie, które dostały ten „dar od losu”, jakby to niektórzy powiedzieli, i nie tyją choćby na śniadanie, obiad i kolację jadły burgery. Są takie, które chciałyby przytyć a nie mogą. Są takie, które chciałyby schudnąć a nie mogą. Dyskryminacja działa w obie strony. To, że teraz mamy kult rozmiaru 34 nie oznacza, że powinniśmy nazywać dziewczynę, która go nosi „szkapą”. Czym to się różni od „grubasa”?
Z drugiej strony zabrakło mi w książce motywacji do działania. Złotego środka, który powie tym, które mają problem ze swoim ciałem, że powinny się akceptować, ale może faktycznie jeśli ważą 200kg to czas coś z tym zrobić a nie palić małe staniki w formie manifestu. Nie po to, żeby się podobać czy znaleźć księcia z bajki, ale dla własnego zdrowia.
To, czego nie mogę odmówić „Dietolandowi” to faktu, że pokazuje problem, na który nie ma łatwych rozwiązań. Czy ja dałabym pieniądze? Czy zrezygnowałbym z Alicii (bo tak naprawdę nazywa się główna bohaterka)? A może Plum uległa praniu mózgu? Jak wygląda dzisiejszy świat kobiet i czy da się go zmienić?; czy w ogóle warto go zmieniać takimi metodami? A może innymi się nie da?
Ten nowy kobiecy terroryzm jest odpowiedzią na terroryzm, który był tu zawsze, na życie w strachu przed “złymi” mężczyznami, dyktaturę obsesji piękna i przedmiotowe traktowanie. To wszystko, co wmawia nam, że bez mężczyzny nasze życie jest bezcelowe.
To nie jest najlepsza książka, jaką czytałam w życiu. Czasami miałam ochotę rzucić nią w kąt, ale zaraz potem wracałam do lektury. Miała w sobie coś co przyciągało i odpychało jednocześnie. Na pewno nie jest to pozycja 'lekka’, jednak wywołuje w czytelniku szereg emocji.
EK