„Są osoby, których nie da się naprawić, tak jak naprawia się krzywy zgryz”.” – recenzja książki „Wynajmij sobie chłopaka” Steve’a Blooma

Wyobraźcie sobie, że otwieracie wyszukiwarkę, taką jak na portalach randkowych czy dawniej na Fotce i macie określić w niej cechy wymarzonego partnera. Jaki zawód wpiszecie? Policjant? Adwokat? Jakie cechy charakteru? Inteligentny, z ironicznym poczuciem humoru? Możecie wybrać, co chcecie. 

Ideały podobno nie chodzą po ziemi, ale może jest opcja, by się w takiego na chwilę zamienić. Z takiego założenia wychodzi Brooks Rattigan w wydanej przez wydawnictwo YA! książce „Wynajmij sobie chłopaka” Steve’a Blooma. 

Jak czytamy w opisie, „Brooks Rattigan nie robił tego dla pieniędzy. W każdym razie nie na początku. Kiedy Brooks proponuje, że zabierze na bal absolwentów kuzynkę Brudette’a, którą chłopak wystawił do wiatru, kierują nim jak najszlachetniejsze pobudki. Dostaje jednak trzysta dolarów napiwku, a wśród najbogatszych mieszkańców trzech stanów niesie się wieść o jego nienagannych manierach. Brooks wykorzystuje więc okazję, żeby sobie dorobić – oferuje usługi niezwykle zamożnym, nadopiekuńczym rodzicom, pragnącym, by ich córki mogły przeżyć niepowtarzalne chwile podczas szkolnych imprez, w które obfituje kalendarz ostatniego roku liceum.”

Całość bazuje tak naprawdę na, niby banalnym, problemie, z którym większość z nas miała lub ma do czynienia w rzeczywistości, znalezienia partnera na studniówkę czy wesele. „Giełda” otwiera się na forach każdego sezonu. „Poszukuję…”, „musi być…”. Czemu nikt do tej pory nie zrobił z tego takiego biznesu, jaki Brooks zrobił w książce? A jeśli zrobił, to czemu ja nic o tym nie wiem?

Wracając jednak bezpośrednio do treści… Brooks Rattigan z jednej strony jest typowym nastolatkiem, w którym buzują hormony, a z drugiej – w zasadzie nie ma życia towarzyskiego, a jego obsesja na punkcie dostania się na wymarzony uniwersytet sprawia, że czyta nawet poradniki. Z jednej strony, doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich braków wiedzy, ale z drugiej – nie ma pojęcia, że tak naprawdę jest dupkiem, który potrafi narazić najlepszego przyjaciela, by podnieść sobie wynik na studia. W dodatku jest powierzchowny i ocenia dziewczyny po wyglądzie, choć od czasu do czasu budzi się w nim gentleman. 

Plusem w tej historii jest narracja, która prowadzona z perspektywy chłopaka, pozwala nam zajrzeć do jego głowy. Stąd wiemy, że jako typowy nastolatek, ma poważny konflikt ze swoim ojcem, którego postrzega w bardzo złym świetle. Jednocześnie jednak znamy jedynie jego perspektywę na inne postaci, co sprawia, że nie wiemy, czy Brooksowi można do końca ufać. Nie jesteśmy w stanie wyrobić sobie własnego zdania.

„Wynajmij sobie chłopaka” skupia się głównie na Brooksie, więc można by mówić o nim bez końca, ale nie zaznamy tu rozbudowanego wątku romantycznego czy w ogóle rozbudowanych wątków w jakiejkolwiek kwestii. Tutaj miłość wali z zaskoczenia na koniec, a w trakcie lektury możemy liczyć co najwyżej na przyjacielskie przepychanki i seksowne, ale równie fałszywe kusicielki, które mamią swoim wyglądem.

Nie oszukujmy się, nie jest to dzieło wysokich lotów. Autor używa w nim wielu, naprawdę wielu wulgaryzmów, co niektórych może irytować. Z perspektywy dorosłego, irytują także niektóre decyzje podejmowane przez głównego bohatera. My już wiemy, że należałoby postąpić inaczej.  Jednak jako powieść młodzieżowa „Wynajmij sobie chłopaka” sprawdza się idealnie. Przede wszystkim dlatego, że ostatecznie wytyka Brooksowi wszystkie nastoletnie błędy, z czego współczesny nastolatek może odebrać lekcję.

Zaskoczeniem, na pewno dla mnie, jest fakt, że książka została napisana przez mężczyznę, co jest miłą odmianą od klasycznego opisywania tego typu przeżyć przez kobiety. Steve Bloom opowiedział swoją historię w sposób zabawny i zakończył ją bardzo mądrą puentą.

Jaką? Tego dowiecie się czytając książkę lub oglądając ekranizację na Netflix, choć uprzedzam, że nieco rozmija się z fabułą książki.

 

EK